W Wielką Sobotę, 30 marca 2024 r., zmarł Włodzimierz Kowalczyk* – zesłaniec Sybiru. Jako wiceprezes Związku Sybiraków we Wrocławiu od wielu lat wchodził w skład powoływanej przez Dolnośląskiego Kuratora Oświaty komisji wojewódzkiej do oceny prac uczniów szkół Dolnego Śląska w konkursie „Losy Polaków na Wschodzie w XX wieku”.
Będąc inicjatorem i współzałożycielem stałej wystawy p.n. „Golgota Wschodu” przy ul. Wittiga 10 we Wrocławiu, spotykał się z młodzieżą, aby kolejnym pokoleniom przekazywać wiedzę o tragicznych wydarzeniach, które na zawsze wiązały się z historią walki narodu polskiego o przetrwanie, o wyrwanie się z niewoli, o przywrócenie na mapę Europy niepodległej Polski. Uhonorowany pamiątkowym medalem „Merito de Wratislavia – Zasłużony dla Wrocławia”.
Ewa Skrzywanek
Dolnośląski Kurator Oświaty i pracownicy Kuratorium Oświaty we Wrocławiu
+Włodzimierz Kowalczyk* ur. 1935 r. w Bydgoszczy, gdzie ojciec pracował we Francusko-Polskim Towarzystwie Kolejowym. Na Wołyniu znaleźli się, kiedy całe biuro zostało ewakuowane w 1939 roku. W 1940 r. ojcu zaproponowano wywózkę na Wschód, odmówił, próbował się przedostać na stronę polską, ale granice były już zamknięte, a 10 lutego 1940 r. całą rodzinę wywieziono 400 km za Moskwę, w rejon jurewiecki, nad dopływem Wołgi. – To było osiedle wiejskie, chutor, rolniczo-leśny posiołek, gdzie jedyne zatrudnienie można było znaleźć w lesie – wspomina Pan Włodzimierz. Był tam z rodziną do 1943 roku, a kiedy w okolicznym Juriewcu powstała polska szkoła z internatem, wszystkie pobliskie rodziny przeniosły się tam i Pan Włodzimierz rozpoczął edukację. W marcu 1945 zaczęli wracać na Ziemie Zachodnie. Odnaleźli rodzinę, pojechali najpierw do Kalisza, potem przenieśli się do Bydgoszczy, gdzie ojciec podjął prawie identyczną pracę do tej przedwojennej. W 1952 roku przyjechali do Wrocławia. Pan Włodzimierz był zatrudniony m.in. w budownictwie, Wytwórni Filmów Fabularnych, biurze projektów, a potem we wrocławskim oddziale Związku Sybiraków.
Pan Włodzimierz Kowalczyk opowiadał, że jako chłopiec podczas pobytu na zesłaniu z głodu najadł się strąków wyki. Zapadł na biegunkę. Był skrajnie wyczerpany, miał awitaminozę. Jego matka chciała kupić w oddalonej o kilkanaście kilometrów miejscowości jakieś owoce. Błagała komendanta o zgodę. Ten człowiek stwierdził, że jeśli chce, może iść w nocy, bo nie wolno jej opuścić ani jednego dnia pracy. To niewiarygodne, ale ta kobieta przeszła przez tajgę zimą ponad trzydzieści kilometrów i wróciła… z jednym jabłkiem. Jabłko, przetarte i podane na łyżeczce, uratowało mu życie.